Post
autor: Mary_Poole » niedziela, 15 sierpnia 2004, 19:41
"Ale ten nieduży mężczyzna w błękitnym surducie nagle po prostu tam był, jakby wyrósł spod ziemi, z małą flaszeczką w ręku, którą odkorkował. To była pierwsza rzecz, jaką sobie mogli przypomnieć: że ktoś stał i odkorkowywał flaszeczkę. A potem spryskał się zawartością flaszeczki, jeszcze i jeszcze raz, i nagle objawił się w łunie promiennej piękności.
Na moment cofnęli się ze zgrozą i zdumieniem. Ale w tym samym momencie wiedzieli już, że cofają się tylko jak gdyby dla nabrania rozpędu, że zgroza przeradza się w pożądanie, zdumienie w ekstazę. Czuli, że coś ciągnie ich do tej anielskiej postaci. Szła od niego jakaś siła ssąca, potężna jak wielki przypływ, któremu nikt nie mógł się oprzeć, tym bardziej że nikt nie chciał się opierać, gdyż fala podmyła ich wolę i porwała ze sobą: ku niemu.
Dwadzieścia, trzydzieści osób otoczyło go kołem, i koło zacieśniało się coraz bardziej. Wkrótce nie mieścili się już wszyscy w kręgu, poczęli się tłoczyć, rozpychać, napierać, każdy chciał znaleźć się jak najbliżej centrum.
A potem w jednej chwili prysły wszelkie hamulce, krąg pękł. Runęli ku aniołowi, rzucili się na niego, powalili na ziemię. Każdy chciał go dotknąć, każdy chciał uszczknąć chociaż kawałek, piórko, skrzydełko, jedną iskrę bijącego odeń ognia. Zdarli z niego ubranie, wydarli włosy z głowy, odarli ciało ze skóry, szarpali go, wbijali paznokcie i zęby w ciało, opadli go jak hieny.
Ale ludzkie ciało jest łykowate i nie da się tak łatwo rozszarpać, nawet konie z trudem dają mu radę. Wkrótce też błysnęły sztylety i kłuły i darły mięśnie, a siekiery oraz tasaki świstały nad stawami i z trzaskiem rąbały kości. Po sekundzie anioł poszatkowany został na trzydzieści kawałków, każdy z członków bandy chwycił po jednym, z lubieżną oskomą wycofał się na stronę i pożerał. W pół godziny później Jan Baptysta Grenouille zniknął z powierzchni ziemi co do okruszyny.
Gdy po spożytym posiłku kanibale zebrali się znowu wokół ogniska, żaden nie odezwał się ani słowem. Ten czy ów czknął, wypluł jakąś kosteczkę, mlasnął z wolna językiem, nogą wepchnął jakiś strzępek błękitnego surduta w płomienie: wszyscy byli odrobinkę speszeni i unikali wzajemnie swoich spojrzeń. Wszyscy w tym gronie, zarówno mężczyźni jak kobiety, mieli już na swoim koncie morderstwo albo inną podłą zbrodnię. Ale pożreć człowieka? Do czegoś tak potwornego - myśleli nie byliby nigdy zdolni. I dziwili się, że poszło im to tak gładko, i że przy całym zakłopotaniu nie mają ani trochę wyrzutów sumienia. Przeciwnie! Aczkolwiek odczuwali pewien ciężar w żołądkach, na sercach było im całkiem lekko. W ich posępnych duszach zagościła naraz błogość. A na ich twarzach lśnił dziewczęcy, delikatny blask szczęścia. Może dlatego lękali się podnieść wzrok i spojrzeć sobie wzajem w oczy.
Gdy się wreszcie odważyli, zrazu ukradkiem, potem całkiem jawnie, nie mogli powstrzymać się od uśmiechu. Byli niezwykle dumni. Po raz pierwszy zrobili coś z miłości."
Patrick Suskind - Pachnidło
How many times must I say: "I'm not sorry"?